SzukajSzukaj
dołącz do nas Facebook Google Linkedin Twitter

W pogoni za młodością. „Riverdale”, czyli kalejdoskop amerykańskiej popkultury

Serial „Riverdale” Netfliksa pozornie jest kolejną produkcją o nastolatkach, których drogi rozchodzą się wraz z ukończeniem liceum. A gdy tytuł cieszy się popularnością, twórcy muszą się nagimnastykować, żeby znaleźć sposób na ponowne zebranie bohaterów w jednym miejscu, najlepiej małym miasteczku. Rzadko się to udaje. Czy „Riverdale” poradziło sobie z klątwą końca liceum?

„Riverdale” (debiut w 2017 roku), to produkcja stacji The CW, którą w Polsce udostępnia Netflix. The CW słynie z seriali dla młodzieży. Obraz Roberto Aguirre-Sacasy nie jest wyjątkiem. Krytycy na produkcji nie zostawiają suchej nitki, ale ponieważ „Riverdale” oparte jest na serii komiksów o Archiem Andrewsie (dyrektorem kreatywnym wydawnictwa Archie Comics jest showrunner serialu, więc nie ma mowy o przypadku), początkowo przyciągało fanów tychże. Z czasem jednak twórca znalazł balans między czerpaniem z estetyki komiksu a typową produkcją obyczajową zjednującą masową widownię.

Licealistą będąc

„Riverdale” dobiega końca. W Polsce zadebiutował właśnie odcinek pierwszy sezonu siódmego (Netflix co tydzień dodawać będzie kolejne odcinki), czyli ostatniego. Biorąc pod uwagę fakt, że opowiada o licealistach, którzy liceum mają już dawno za sobą, trzeba przyznać, że to nie lada wyczyn. Podobnym wynikiem może pochwalić się „Beverly Hills 90210” (1990-2000, FOX) Aarona Spellinga, ponieważ doczekało aż dziesięciu sezonów, a przecież cała historia zaczęła się od pierwszego dzwonka w liceum West Beverly High. Z podobnym problemem, czyli jak rozwijać losy bohaterów, którzy rozjechali się po całej Ameryce wraz z ukończeniem szkoły, zmaga się obecnie ekipa „Sex Education” (2019-, Netflix). Wiele lat wcześniej zmagali się z tym twórcy „Jeziora marzeń” (1998-2003, The WB), które przetrwało sześć sezonów.

Roberto Aguirre-Sacasa nie boi się eksperymentów, skoków w czasie i alternatywnej rzeczywistości więc rzucił bohaterów do innej osi czasu, w której śledziliśmy ich równoległe losy. Ale zanim do tego doszło, zdecydował się na prosty zabieg, czyli sprawdzony napis o treści: „siedem lat później”. „Riverdale” nie musi bać się o prawdopodobieństwo psychologiczne, ponieważ nikt nie zwraca uwagi na takie niuanse, jak to, że bohaterowie w ogóle nie zmienili się, nie dojrzeli (a jedynie to deklarują), nie nauczyli niczego nowego, tylko trochę wizualnie naruszył ich ząb czas. Ten sam problem (ciągłych ucieczek w przyszłość i przeszłość) przeżywały wcześniej „Słodkie kłamstewka” (2010-2015, ABC Family oraz 2016-2017, Freeform). Czy unikną ich „Słodkie kłamstewka: Grzech pierworodny” (2022-, HBO Max)? Miejmy nadzieję.

Opera mydlana dla nastolatków

W teorii literatury mowa jest o miejscach niedookreślenia, czyli tych nieomówionych w tekście, które musimy samodzielnie uzupełnić i tak właśnie dzieje się z naszym odbiorem „Riverdale” – widownia musi dokonywać samodzielnych uzupełnień, ale często jest to wręcz niemożliwe, jak np. odpowiedzenie na pytanie, dlaczego przez siedem lat tak bliscy sobie ludzie ani razu nie odezwali się do Jugheada? Serial funduje widzom sporo frustracji, ponieważ przypisując bohaterom pewną emocjonalność, sprawczość, określoną osobowość, musimy liczyć się z tym, że gdy zobaczymy ich w kolejnym sezonie, po tamtej postaci nie będzie już śladu. Podobnie dzieje się w operach mydlanych, gdzie bohaterowie – mimo lat spędzonych w określonym zbiorze cech – nagle popełniają występki, o które nigdy byśmy ich nie podejrzewali. „Riverdale” jest swoistą operą mydlaną dla nastolatków, docenianą przez dorosłych, rozumiejących barwny kontekst lat 90. i wcześniejszych, do których zabiera nas twórca serialu będący fanem „najntisów”.

Przejdźmy do bohaterów. W Riverdale, które pozornie było idealnym małym miasteczkiem utkanym z dobrych sąsiedzkich relacji, poznajemy Archiego Andrewsa (w tej roli KJ Apa, z kolei ojca tej postaci grał inny kultowy amerykański nastolatek, czyli Luke Perry znany z „Beverly Hills 90210”), Veronicę Lodge (Camila Mendes), Jugheada Jonesa (Cole Sprouse) i Betty Cooper (Lili Reinhart). Bohaterów łączy przyjaźń, miłość i nienawiść, te relacje ulegają częstym modyfikacjom. W kolejnych sezonach ta czwórka wraz ze znajomymi z drugiego planu rozwiązuje coraz bardziej pokręcone i przerażające zagadki kryminalne. W serialu odhaczono już każdy motyw – ojca, który okazał się seryjnym mordercą, degenerata pragnącego zdobyć władzę w miasteczku, amnezje bohaterów, pobyty w szpitalach psychiatrycznych przypominających placówkę z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Absurdy fabularne osiągnęły apogeum już kilka sezonów temu, ale nie znaczy to, że widownia miała dość. Serial ma kilka zalet, o których warto wspomnieć.

- Co takiego jest w „Riverdale”, że wciąż je oglądamy? To w jakimś stopniu ten sam przypadek, co ostatnie sezony „Dextera” albo „Lost” - oglądamy to z przyzwyczajenia, oglądamy to, bo lubimy aktorów i ich postacie, a poza tym skoro zainwestowaliśmy w to już jakieś 100 godzin, równie dobrze możemy dodać jeszcze kilkanaście i dowiedzieć się, jak cała historia się skończy – wyjaśnia Marta Wawrzyn, redaktor naczelna Serialowej.

Kreatywność showrunnera

Bohaterowie mimo nastu lat od początku są nad wyraz dojrzali, podejmują odważne moralnie decyzje (walczą o honor rodziny, poświęcają się kosztem życia rodziców lub rodzeństwa, oddają swoją wolność za szczęście bliskich itd.), a równocześnie popełniają najbanalniejsze głupstwa, za które płacą wysoką cenę. Wszystko w serialu stoi na głowie i gdy zaakceptujemy brak realizmu, możemy dobrze się bawić, śledząc produkcję bez zwracania uwagi na absurdalną fabułę.

- Choć „Riverdale” miało premierę mniej niż dekadę temu, to zdecydowanie jest produkcją starego typu - obecnie jest raczej tendencja, żeby kończyć za szybko, niż przedłużać seriale w nieskończoność. Ale też jest w świecie „Riverdale” - i szerzej, w stylu Roberta Aguirrego-Sacasy - coś, co sprawia, że nadal, mimo iż fabularnie serial jest już kompletnym nonsensem, chce się do niego wracać. To twórca, który potrafi swoją miłość do popkultury, od hollywoodzkich klasyków aż po komiksy, przekładać na coś bardzo pomysłowego, bardzo specyficznego i bardzo przyciągającego. Tak że widzisz serial i od razu wiesz, kto za tym stoi, a chwilę potem zachłystujesz się tym stylem i sobie myślisz: o nie, znowu w to wsiąknę na pięć sezonów i nikt mi tego czasu nie odda. Mimo wszystko jednak nie powiedziałabym, że finałowy sezon „Riverdale” to całkowita strata czasu. Pamiętajmy, że to komiksowa historia i pewne rzeczy są w niej jak najbardziej dozwolone, a osadzenie akcji w latach 50. i przyglądanie się im z dzisiejszej perspektywy wnosi do „Riverdale” sporo świeżości. Nie wspominając o tym, że raz jeszcze serial wygląda obłędnie – mówi w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl, redaktor naczelna Serialowej.

„Czarownice nie umierają”

Charakterystyczny podpis showrunnera dotyczy przede wszystkim warstwy wizualnej i zabawy amerykańską popkulturą. Nawet gdy akcja serialu dzieje się współcześnie, to lokal, w którym bohaterowie spotykają się na lunche, brunche i koktajle truskawkowe, czyli „Pop’s” wygląda jak wyjęty z naszych wyobrażeń o Ameryce z marzeń i snów. Podobnie wygląda odcinek setny, który bardzo odważnie podejmuje temat zniewolenia kobiet. Pokazuje losy kobiet z rodziny Blossom na przykładzie Abigail i Poppy (w obydwu rolach Madelaine Petsch), które w różnych czasach muszą mierzyć się z przemocą. Poza ważnym tematem równie istotne są wspaniale odtworzone, przeestetyzowane rekwizyty typowe dla codzienności i obyczajowości amerykańskich lat 50. XX wieku.

W odcinkach specjalnych twórca śmiało przekracza granice konwencji teen dramy i pozwala sobie na eksperymentowanie z formą i treścią serialu. Dzięki temu „Riverdale” staje się głosem w sprawie mniejszości, reinterpretuje okrutną historię Ameryki i śmiało wskazuje winnych. Nie przeszkadza to scenarzystom w kolejnym odcinku wrócić z odsłoną musicalową. Sporo w tym estetyki kampowej i eksperymentu.

Ostatni sezon

W pierwszym odcinku sezonu siódmego spotykamy bohaterów serialu w roku 1955. Mieszkańcy miasta są wstrząśnięci wieścią o śmierci Jamesa Deana (aktor zmarł 30 września 1955 roku), a także ujawnieniem bestialskiej twarzy rasizmu, który wciąż w Mississippi zbiera krwawe żniwo. Odcinek poświęcony jest śmierci Emmetta Tilla, chłopca, który w 1955 roku padł ofiarą mordu o podłożu rasistowskim. Podczas lekcji bohaterowie omawiają wiersz „Mississippi-1955” autorstwa Langstona Hughesa, nawiązujący do tamtych wydarzeń. Twórca serialu zapowiadając finałowy sezon, podkreślił, że tym razem chce skupić się na wciąż aktualnych problemach Ameryki, jak rasizm, seksizm i homofobia. Odcinek zatytułowany „Nie martw się, kochanie” spełnia obietnicę złożoną przez Roberto Aguirre-Sacasę.

A to, że bohaterowie po raz kolejny chodzą do liceum i poznają się na nowo, w realiach lat 50. czekając na kometę Baileya, to zupełnie inna historia…

Nowy odcinek „Riverdale” pojawiać się będzie w każdy czwartek na Netfliksie.

Dołącz do dyskusji: W pogoni za młodością. „Riverdale”, czyli kalejdoskop amerykańskiej popkultury

2 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl
User
tyyutyu
Darmowe se|ks randki. Piękne i samotne dziewczyny chcą se|ksu i czekają na Ciebie tutaj -------- urlis.net/club
0 0
odpowiedź
User
Buggi
Czemu w leadzie jest błąd skorygowany w pierwszym zdaniu artykułu?
0 0
odpowiedź