SzukajSzukaj
dołącz do nas Facebook Google Linkedin Twitter

„Domek na szczęście”, czyli podróż na polską wieś, która nie istnieje. Recenzja nowego serialu Polsat Box Go

„Domek na szczęście”, to serial oparty na ukraińskiej licencji. Oryginał zatytułowany „Будиночок на щастя” powstał dla stacji Новий канал. W polskiej wersji, dostępnej na Polsat Box Go, występują Barbara Kurdej-Szatan i Rafał Zawierucha.

„Domek na szczęście”, Polsat Box Go „Domek na szczęście”, Polsat Box Go

Serial „Domek na szczęście” to nie jest produkcja premium, co warto podkreślić, jeśli sięgną po nią widzowie oczekujący standardów telewizji jakościowej. Nie znaczy to jednak, że „Domek na szczęście” się nie udał. Lekka komedia o zderzeniu dwóch światów może bawić, jeśli przymkniemy oczy na nierealistyczne warunki życia bohaterów i zaakceptujemy umowność scenariuszowej narracji. O czym opowiada serial?

Z apartamentu do wychodka

Marianna (w tej roli Barbara Kurdej-Szatan) i Bartek (Rafał Zawierucha), to młode małżeństwo żyjące dostatnio w Warszawie. Nie cisną się w kawalerce ani czymś, co zostało przerobione z piwnicy na „lokal mieszkalny”, tylko mają pięknie urządzony obszerny apartament. Takie zwykle widujemy w serialach opowiadających bajki o karierze w stolicy, którą można zrobić właściwie przez przypadek.

Bartek od pięciu lat pracuje w banku i to jego dochód zapewnia rodzinie dostatnie życie. Jednak pewnego dnia, zmęczony i sfrustrowany korporacyjną „niewolą”, podejmuje decyzję służbową, która sprawia, że zostaje zwolniony. I wtedy postanawia zrealizować swoje marzenie o życiu na wsi. Wieś Zapłotek Kolonia pamięta z czasów dzieciństwa spędzanego u dziadków.
Postanawia, że stworzy tam farmę strusi. Brzmi kuriozalnie? Być może, ale czy bolą nas zęby podczas emisji serialu? Nie. Spora w tym zasługa obsady aktorskiej i Piotra Wereśniaka, odpowiedzialnego zarówno za scenariusz, jak i reżyserię.

Polska wieś, której nie ma na mapie?

Oczywiście wieś wygląda bardzo umownie – okolica przypomina raczej letnisko niż klasyczną polską prowincję, ale czy typowa polska wieś wciąż istnieje? To zależy, gdzie trafimy. W końcu przekształcanie dawnych działek rolnych na budowlane, to proces masowy i powszechny w Polsce. Sprawia, że rozwija się struktura przedmieść nawet wokół małych miasteczek, a nowo budowane lokale sąsiadują z wielopokoleniowymi domostwami, a tym samym zderzenie przybyszów z „lokalsami” jest czymś, co dzieje się notorycznie. O tym też opowiada „Domek na szczęście”.

Co prawda, Marianna i Bartek nie wybudowali sobie posiadłości z marzeń, tylko przyjechali odrestaurować maleńki domek bez ogrzewania, bieżącej wody i sanitariatów, ale ich starcie z sąsiadami przypomina niejedno spotkanie, jakie codziennie przytrafia się mieszkańcom wsi „z dziada pradziada” i nowo przybyłym wielbicielom ciszy i spokoju pod lasem.

Satyra na konflikty sąsiedzkie

Zaletą „Domku na szczęście” jest dosyć subtelna satyra, z czasem przybiera nieco na sile, gdy w odcinku czwartym bohaterowie polują niczym Pawlak z Kargulem na dzika, ale przez większość czasu nie odczuwamy zażenowanie przeterminowanymi żartami. W jakimś sensie Piotr Wereśniak gra na dobrze znanych stereotypach – Mary jest piękną mieszkanką stolicy marzącą o karierze influencerki i musi wdepnąć w kozie odchody, żeby pokazać, że buzują w niej jakieś emocje, ale nie są to żarty slapstickowe powodujące irytację widowni. Mary nie chce mieszkać na wsi, a jej mąż bardzo chce zmienić swoje życie i wokół ich konfliktu budowana jest narracja pierwszych odcinków.

Dosyć szybko poznają sąsiadów – Witka oraz Kaśkę i budują nowe znajomości. O konflikt nie jest trudno, w końcu musi pojawić się kwestia „miedzy” i źle wytyczonej granicy płotu. Jeśli sądzicie, że to wytarty schemat, który stracił na aktualności kilka dekad temu, to znaczy, że dawno nie byliście na wsi. Żeby dopełnić jej obrazu – skoro jest sąsiad, musi pojawić się też sołtys i lokalny policjant.

Mary na tropie sanitariatów

Jednym z ważnych problemów trapiących bohaterkę, jest brak sanitariatów. Odcinek, w którym szuka toalety o wyższym standardzie niż zwykły wychodek, jest zabawny, mimo że można uznać, iż nie ma nic gorsze niż żarty kloaczne w komedii. Tylko że to nie jest żart o tym, że ktoś ma potrzeby fizjologiczne, ale o prawie człowieka do minimum warunków pozwalających na komfort fizjologiczny właśnie. Gdy bohaterka mówi do męża: „jeszcze jeden taki dzień i nie dam rady z powodów fizjologicznych”, to doskonale ją rozumiemy.

O ile wcześniej, serial pokazywał Mary jako zblazowaną wielbicielkę wielkiego miasta, o tyle teraz możemy jej tylko przyklasnąć i wykazać się empatią. Przejściowe trudności lokalowe Bartek na bieżąco likwiduje i rozwiązuje dość prowizorycznie, ale chciałabym zobaczyć, jak bohaterowie poradzą sobie zimą. W końcu na tym polega urok domku letniskowego pod lasem, że latem wiele można znieść, ale dopiero zima zweryfikuje siłę marzenia bohatera o mieszkaniu w domu z dzieciństwa.

Wsi spokojna, wsi wesoła…

Serial przerysowuje zarówno polską wieś, jak i „miejskość” bohaterów, ale nie czyni tego w żaden szkodliwy sposób. Jeśli miałabym go określić jednym przymiotnikiem, powiedziałabym, że jest sympatyczny. Nie szukajcie tam wielkich rozważań o różnicy między życiem na wsi a w wielkim mieście, ale jeśli chcecie po prostu miło spędzić dwadzieścia minut, to „Domek na szczęście” tyle może zagwarantować.

Pomaga w tym dobra obsada aktorska – co ciekawe, sądziłam, że bohater Rafała Zawieruchy zdominuje resztę postaci, a jednak więcej komediowego pazura pokazuje Barbara Kurdej-Szatan. Poza tą dwójką oglądamy świetną Magdalenę Stużyńską-Brauer, która w jakimś sensie jest dalej Marcysią ze „Złotopolskich”, a także, w roli jej serialowego męża Witka — Roberta Wabicha. Aktor radzi sobie doskonale w takim repertuarze. Przyznam, że miałam spore obawy przed seansem serialu i byłam pozytywnie zaskoczona, że dosyć szybko porzuca wyidealizowaną wizję Warszawy na rzecz, wciąż umownego, ale życzliwego spojrzenia na polską prowincję.

„Domek na szczęście” zadebiutuje 13 stycznia na platformie Polsat Box Go.